Wpadanie w dół. Kto tego nigdy nie czuł?
Ja czułam. Nie raz. Czasem dół jest tak cholernie głęboki, że wygrzebanie się z niego graniczy z cudem. Czasem to zwykła, powierzchowna dziura. Taka, o którą się potykasz. Na przykład w czwartek rano, kiedy już masz dosyć tego, co było, a przed Tobą jeszcze więcej. I siedzisz. Gadać Ci się z nikim nie chce. Gotować obiadu też nie. W zasadzie masz wolny weekend, ale co z tego, skoro cała jesteś taka… Właśnie – jaka? Leniwa, niezdecydowana, sfrustrowana, zrozpaczona? Jaka wtedy jesteś?
Ciężka. Ja jestem wtedy ciężka. Kompletnie nie czuję tej lekkości, jaką miewam na co dzień. Sporo czasu zajęło mi rozpracowanie swoich dołów i zrozumienie, że powinnam przestać je kopać, żeby z nich wyjść. Teraz każdy początek gorszego dnia jest dla mnie sygnałem, by wyciszyć głowę. Sygnałem, by przestać rozpaczać, zastanawiać się nad tym, co ludzie pomyślą i uświadomić sobie, że ten dzień i tak minie. A moim wyborem jest już to, czy będzie to kolejny dzień do wyrzucenia, czy jednak dzień szczęśliwy. Zwyczajnie szczęśliwy. Szczęśliwy nie dlatego, że dokonam cudów, sprzątnę całą chatę, spełnię marzenia czy odhaczę wszystkie zadania z listy do zrobienia. Będzie szczęśliwy, bo będę potrafiła to szczęście dostrzec.
Zaczyna się normalnie. Planujesz, cieszysz się dniem. Kilka większych spraw do załatwienia, praca, nauka, rodzina. Padasz zmęczona. Wstajesz na drugi dzień i powtórka z rozrywki. Stwierdzasz, że dzisiaj nie zdążysz pójść na spacer. Masz za dużo do zrobienia. Jednak zjesz na mieście. Nie masz czasu gotować zdrowych posiłków w domu. Zachorował Ci pies. Może dziecko. Może mąż. Nie przespałaś nocki. Musisz jechać na spotkanie. Za tydzień wybierasz się na weekend 500 km od domu, bo pół roku temu kupiłaś bilet na konferencje. Nie spodziewałaś się, że w poniedziałek masz ranną zmianę. Masz dosyć. Chcesz się chociaż wyspać!
Właśnie skończył się etap pierwszy – full na głowie. Zaczyna się etap drugi – złość. Jesteś zła na niesprzątnięte mieszkanie, kilka niezałatwionych spraw i wszystkich tych, którzy się dzisiaj uśmiechają. Dlaczego nic Ci nie wychodzi? Dlaczego nie może być tak, jak chciałaś? Przecież wszystko było dobrze! Do tego zepsuł się samochód, w pracy wcale nie dostałaś awansu, na który liczyłaś. Wszystko zaczęło się walić. Jedno potknięcie i… frustracja.
Złe samopoczucie, beznadzieja i bezsens. Zapowiadało się wspaniale. Miałaś gotować tak, jak sobie rozpisałaś i dzięki temu zaoszczędzić kilka groszy, no ale zjadłaś na mieście. Później jeszcze raz. Chodziłaś późno spać, bo tyle miałaś pracy. Na spacery i jogę czasu nie było. Teraz chce Ci się tylko płakać. Ze złości. Teraz już nie na świat, ale na samą siebie.
I odpuszczasz. Masz już po prostu dosyć. Luzujesz wszystko, co poluzowania wymaga. Zwłaszcza Ty. Twoja głowa, Twoje ciało, Twoja lista spraw do załatwienia. Okazuje się, że wcale nie jesteś do tyłu z terminami, że z niczym nie zalegasz. Po prostu sama sobie narzuciłaś tempo i sama sobie wykopałaś ten dół. A kopałaś zawzięcie. Jak szalona!
Musiałaś spadać w ten dół tak długo, aż zaczęłaś widzieć tylko ciemność. I nagle uświadomiłaś sobie, że sama jesteś w tym dole, sama go pogłębiałaś, sama też w nim byłaś! Ta myśl jest uwalniająca. Uwalnia głównie hormony szczęścia, a wtedy jesteś już gotowa do działania.
I muszę Ci powiedzieć, że nie tylko doły uwalniają hormony szczęścia. Muszę też powiedzieć Ci, że żadna sytuacja zewnętrzna (przytarte auto, zmiana pracy, niezdany egzamin…) nie zabrania ich wytwarzania. Pozornie trudne zmiany są realnie wielkimi możliwościami. Kiedy uświadomisz to sobie na poważnie, wewnątrz Twojego ciała rozleje się ciepło. Zapanuje spokój i poczujesz wdzięczność za to, co dało Ci życie.
Wiem. Kiedyś tego nie czułam.
Kiedyś tylko myślałam, że czuję i właśnie dlatego Ci o tym piszę. O tym trzeba przypominać, bo umysł jest zupełnie jak ciało – też trzeba go karmić.
Ślę więc do Ciebie dobrą karmę,